Pojedynczy duchowni pracują tu na ogromnych przestrzeniach z małymi grupkami wiernych.Drukuj

Syberyjska parafia ks. Andrzeja Grondowskiego liczy sobie 2 tysiące kilometrów wzdłuż Jeniseju, w północnej części Krasnojarskiego Kraju. Sięga od Norylska i portu Dudinka na północy do wsi Jarcewo na południu. Latem ksiądz przemieszcza się w poszukiwaniu swoich katolickich parafian rzecznym stateczkiem i gdyby się nie zatrzymywał, droga zajmowałaby mu pięć dni w jedną stronę. Zimą niezbędnym atrybutem syberyjskiego duszpasterza staje się często śmigłowiec.
Ksiądz Andrzej trafił na Syberię w formie prezentu. Jego ofiarodawcą okazał się trochę mimo woli werbista, o. Henryk Kałuża, który głosił w 1998 roku rekolekcje w parafii w Krapkowicach Otmęcie, gdzie młody ks. Andrzej był wikarym. W prywatnej rozmowie na plebanii opowiedział, że jego przyjaciel i współbrat zakonny zostanie wkrótce biskupem Administratury Apostolskiej Wschodniej Syberii i Prefektury Karaputo. A zapytany, jaki prezent zamierza ofiarować swemu przyjacielowi z okazji tej niezwykłej nominacji, odpowiedział, że najchętniej ofiarowałby mu księdza do pracy na Syberii.

- Bez zastanowienia powiedziałem, że jestem gotów być tym prezentem i zgłaszam się do wyjazdu na Syberię. Ale prawdę mówiąc, dość szybko o tej rozmowie zapomniałem. Za trzy tygodnie dostałem zaproszenie na święcenia biskupie do Nowosybirska - wspomina ksiądz.
Inne obowiązki nie pozwoliły mu wtedy jechać, ale początek został tym samym zrobiony.
W 1999 roku pojechał na Syberię na miesiąc. Wtedy zobaczył pierwszy raz tamtych ludzi i specyfikę Kościoła inną od znanej w Polsce. W kurii biskupiej umieszczonej w bloku na 5. piętrze jego syberyjski zwierzchnik bp Jerzy Mazur zachęcał go serdecznie do przyjazdu na stałe. Wyjechał w 2000 roku pociągiem do Moskwy i samolotem do Irkucka, gdzie trafił akurat na ostatnie przygotowania do konsekracji miejscowej katedry.

W Irkucku, gdzie jak prawie wszędzie w Rosji, 80 procent ludzi stanowią nie ochrzczeni, samo istnienie katedry jest elementem ewangelizacji. Zwłaszcza że jest ona jednym z najpiękniejszych budynków w mieście. Wielu przychodzi po prostu z ciekawości - zobaczyć, jak wygląda katolicki kościół i jak się modlimy. Bywa, że za tą ciekawością przychodzą pytania o Jezusa i o naszą wiarę - uważa ks. Andrzej.

Sąsiednia parafia oddalona jest od Norylska o 2 tysiące km. - Ale mimo to jesteśmy w jednym dekanacie - żartuje ks. Andrzej.

W Kościele syberyjskim stan duchowny nie jest liczny. W całej Administraturze Wschodniej Syberii pracuje ponad 20 księży. Obok Europejczyków jest kilku weteranów misji ze Stanów Zjednoczonych, którzy po długoletniej pracy w ciepłych krajach postanowili też zakosztować duszpasterstwa w mniej tropikalnych warunkach.

Ci Amerykanie, nie mający jak my doświadczeń z komunizmem, wciąż się dziwią śladom radzieckiej mentalności we współczesnej Rosji, ale i oni już wiedzą, że bez okazania dowodu osobistego nie można tu kupić biletu na pociąg, no, chyba że jest to podmiejska elektriczka.
Języka rosyjskiego uczył się ks. Andrzej na intensywnym półrocznym kursie w Irkucku. - Nie jestem jeszcze ekspertem w tym języku, ale jestem w stanie swobodnie nie tylko odprawiać msze i głosić kazania, ale także porozumieć się w sklepie czy na dworcu. Słowem, wtopiłem się już w klimat syberyjski - mówi.

Klimat w dosłownym sensie tego słowa jest jak cała Syberia - pełen kontrastów. Gdy ks. Andrzej przyjechał w czerwcu do Polski, było tu zimniej niż na Syberii, która cieszyła się wtedy krótkim, a intensywnym latem, gdy temperatury sięgają plus 30 stopni. Za to zimą mróz dochodzi do minus 50.
Syberia to nie tylko inny klimat, ale także zupełnie odmienne duszpasterstwo. - Nie ma tu sieci parafii i licznych kościołów jak w Polsce czy we Włoszech. Tu trzeba szukać rozsianych od Kamczatki po Ural, w tajdze i tundrze malutkich grupek katolików, którzy są byłymi zesłańcami lub potomkami zesłańców, albo ludzi szukających na Syberii pracy i przygody.

Ks. Andrzej przyznaje, że zastanawia się czasem, czy warto angażować tyle sił i pieniędzy w pracę, która nie daje szybkich wyników i obejmuje wprawdzie wielkie terytorium, ale bardzo mała grupę ludzi. (Największa zwarta grupa parafian ks. Andrzeja liczy w Norylsku 20 osób). - Kiedy widzę zaangażowanie i chęć tych ludzi, i radość, z jaką czekają na swojego księdza, mimo że większość żyje w bardzo trudnych warunkach ekonomicznych i finansowych, to przestaję sobie zadawać takie pytania i po prostu biorę się do roboty - mówi ks. Andrzej.

Mimo niezbyt długiego pobytu na Syberii ksiądz zauważył, że wytworzył się tu pewien niezależny od narodowości typ człowieka sybiraka. Specyficzne są też lokalne obyczaje. Niektóre na początku szokowały.

- Dla mnie, urodzonego i wychowanego na Śląsku, zaskakujący był choćby sposób upamiętniania zmarłych. W czasie komunizmu odrodziło się tu kultywowanie pamięci zmarłych podobne do czasów prasłowiańskich. W Rosji o zmarłych pamięta się w prawosławny wtorek wielkanocny, obchodzony jako Raditielskij Dien (dzień pamięci o zmarłych rodzicach). W tym dniu mało obserwuje się zadumy, refleksji, nawet modlitwy przy grobach. Na syberyjskich cmentarzach ożywa coś, co znałem tylko z "Dziadów" Mickiewicza. Obok grobów na stałe zainstalowane są stoliki, przy których wtedy siada cała rodzina. Na stole pojawia się jedzenie i alkohol. Talerz z jedzeniem i kieliszek wódki stawia się także na grobie. Pije się za pamięć o zmarłym, wspomina się jego życie i dokonania, zwłaszcza chwile pełne radości - opowiada ks. Andrzej.

Po południu tłumy ludzi wciąż biesiadują obok grobów. Zdaniem ks. Andrzeja sam zwyczaj nie jest zły. Jest to przecież wyraz ich pamięci o zmarłych, choć mniej w niej niż u nas refleksji i zadumy.
- Syberia, a pewnie i cała Rosja jest mniej rozumowa, a bardziej uczuciowa niż Europa. Ma to swoje dobre i złe strony. Na Syberii nie jest niczym dziwnym, że przychodzi się do przyjaciół w gości, choćby i o północy, i z butelką wódki. Nie trzeba wcześniej dzwonić ani się zapowiadać, nikt się nie obrazi. Tu rozumieją, że ktoś musi się wygadać i wypłakać - dzieli się swoimi obserwacjami ks. Andrzej.

Powszechny jest tam zwyczaj nadużywania alkoholu. Wielu mieszkańców Syberii cierpi na chorobę alkoholową, nie zdając sobie w ogóle z tego sprawy.

Syberia potrzebuje ludzi niezwykłych i oryginalnych. Taką niezwykłą osobowością był niedoszły współpracownik ks. Andrzeja, profesor ekonomii Jan Frąckiewicz, który w wieku 62 lat przyjął święcenia i przyjechał, po drodze zahaczając o Indie, do pracy na Syberii. - Był niezwykłym człowiekiem, niesamowicie zaangażowanym, prężnym, dynamicznym, a równocześnie otwartym na ludzi aż do naiwności. Korespondował z więźniami z okolic Jakucka i zaprzyjaźnił się z wielokrotnym kryminalistą, który deklarował swe nawrócenie i chęć pomocy przy budowie kościoła w Norylsku. Po odbyciu kary przyjechał zgodnie z obietnicą do ks. Jana, ale w Jarcewie koło Krasnojarska go zamordował.

W ten sposób ks. Andrzej zamiast zostać współpracownikiem ks. Jana - stał się jego następcą. Do pomocy biskup przydzielił mu słowackiego zakonnika ze wspólnoty Małych Braci Karola de Foucauld, ojca Miłosza.

- Kiedy o. Miłosz chodzi po Norylsku w swoim habicie z wyhaftowanym na czerwono krzyżem i sercem, to ma to zupełnie inne znaczenie niż w Polsce. Na Syberii już jego strój jest żywą przypowieścią o Panu Jezusie - uważa ks. Andrzej.

Ks. Jan jako jeden z pierwszych w 1994 roku zaczął w syberyjskich wioskach wzdłuż Jeniseju szukać i odwiedzać katolików. Jego szlakiem wędrują teraz młodsi następcy. Ale szukają często na nowo, gdyż poprzednik nie zostawił po sobie, z braku czasu, prawie żadnej dokumentacji. - Wiemy, że w kilkunastu wioskach są katolicy i z nimi staramy się utrzymać kontakt. Na pewno o wielu jeszcze nie wiemy i te odkrycia są przed nami - mówi ks. Andrzej.

W podróż duszpasterską po Jeniseju księża zabierają ze sobą śpiwory. Poza tym są zdani na gościnność swoich parafian. - W poszczególnych wioskach prosimy o nocleg i ludzie dzielą się z nami dachem nad głową i jedzeniem. To jedzenie uwidacznia, że są bardzo biedni. Podstawą menu są ziemniaki, czasem obok nich pojawiają się na talerzu pomidory czy ogórki. Ale częstują tym z wielką serdecznością i to wynagradza wszystko - mówi ksiądz.

Bazą do misjonarskich podróży są Norylsk i Taunach, miasta zbudowane w latach 40. rękami łagierników wokół wielkiego kombinatu przemysłowego. Wielu mieszkańców to dawni łagiernicy. Niektórzy są parafianami ks. Andrzeja.

- Spotkałem na Syberii Polaka inżyniera, który jako młody człowiek został wywieziony na roboty nad belgijską granicę. Po otwarciu drugiego frontu trafił do armii generała Maczka, a po wojnie wrócił do Polski. Skończył studia i pracował jako ekspert w Ministerstwie Przemysłu. W 1951 na trzy miesiące przed planowanym ślubem, gdy czekał na tramwaj, by dojechać do pracy, został aresztowany przez NKWD i wywieziony do Angarska, gdzie pracował w zakładach produkujących benzynę syntetyczną na urządzeniach rozmontowanych po wojnie w Policach koło Szczecina. Jak mi mówił - na niektórych maszynach do dziś są jeszcze niemieckie tabliczki znamionowe - mówi ksiądz.

Parafianką ks. Andrzeja jest Jadwiga Malewicz, warszawianka wywieziona na północ jako młoda dziewczyna zaraz po powstaniu warszawskim. Ale katolicy na Syberii to nie tylko Polacy. Ksiądz Andrzej służy więc także Niemcom, Ukraińcom, Litwinom, Łotyszom i Koreańczykom. Coraz częściej o chrzest w katolickim kościele proszą także Rosjanie.

- Nikogo nie zmuszamy ani nie staramy się szybko chrzcić jak największej liczby ludzi. Nie przejmujemy wiernych prawosławnym. Najlepszy dowód, że we wszystkich administraturach katolickich w Rosji przygotowanie kandydata do chrztu trwa co najmniej rok. Chcemy, by chrzest przyjmowali ludzie świadomi, którzy potem będą częścią swoich wspólnot parafialnych. W Cerkwi prawosławnej można otrzymać chrzest praktycznie od ręki, ale często jest tak, że ochrzczony długo potem do cerkwi nie trafia - wyjaśnia misjonarz.

Misja ks. Andrzeja działa jednak nie tyle w morzu prawosławia, ile raczej w morzu pogaństwa. Księża często chodzą tu w stroju duchownym także dlatego, by być widzianymi. Dla wielu mieszkańców Norylska ks. Andrzej jest pierwszym katolickim kapłanem, którego widzieli w życiu. - Głosimy Ewangelię tak, jak potrafimy. W urzędzie, sklepie, kinie, na ulicy ludzie patrzą na nas z zainteresowaniem i obserwują, jak zachowują się księża katoliccy. To jest część naszej ewangelizacji. Ale największy wpływ na otoczenie mają nasi parafianie, którzy w swoich środowiskach świadczą życiem, że są wierzący - tłumaczy ks. Grondowski.

Parafia w Norylsku nadal nie ma kościoła. Sprawy administracyjne toczą się w Rosji wolno, a pieczątek i zezwoleń potrzeba tu dużo. Śladem po poprzedniej epoce jest, że według prawa na czele parafii nie może stać ksiądz, zwłaszcza obcokrajowiec. Wobec władz parafię musi reprezentować człowiek świecki, obywatel rosyjski, zameldowany na terenie parafii.

Na razie ks. Andrzej dzieli się swoim dwupokojowym mieszkaniem w bloku z Panem Jezusem. W jednym pokoju mieszka proboszcz, w drugim jest kaplica, zatem na sąsiedztwo ksiądz nie może narzekać.

- Generalnie ksiądz na ulicy i w urzędach jest traktowany z życzliwym zaciekawieniem. To, że tam jesteśmy, tworzy wokół Kościoła klimat życzliwego zainteresowania. Jesteśmy jedną z propozycji, za którą ludzie mogą pójść - mówi ks. Andrzej.

Z utrwalonym stereotypem misjonarza łączy syberyjskich duchownych to, że ewangelizację zaczynają zwykle od działalności charytatywnej. Odwiedzamy szpitale, więzienia, czyli miejsca, którymi państwo zajmuje się niezbyt pilnie. Staramy się pomagać ludziom biednym i potrzebującym pomocy. Nikogo nie pytamy, czy jest katolikiem, prawosławnym czy ateistą. Niektórzy z czasem przychodzą także na mszę, choćby z ciekawości - wyjaśnia ksiądz.

Niestety, wiele znaczących osób w Rosji uważa, że Kościół katolicki ze swoją pomocą jest częścią imperialistycznej ekspansji Zachodu na Rosję. Skutek jest m.in. taki, że dary parafia kieruje zwykle bezpośrednio do nielicznych instytucji typu domy pomocy społecznej. Kiedy pomoc kierowana jest wprost na parafię, państwo zabiera z niej w formie podatku prawie połowę.

Syberyjską specyfiką są przestrzenie. Do następnej parafii leci się samolotem od 2 do 4 godzin, do kurii biskupiej jeszcze dłużej, bo trzeba pokonać odległość ok. 3,5 tys. km.
Podstawą materialną pracy Kościoła na Syberii jest pomoc z Europy, m.in. od niemieckiej organizacji "Kirche in Not" (Kościół w potrzebie).

- Pomoc dla nas i naszych parafian jest konieczna, ale musi być przemyślana. Nie ma sensu posyłać tu żywności ani ubrań, bo koszty transportu są przy tej odległości ogromne. A rosyjskie sklepy nawet w małych miastach są dobrze zaopatrzone. Ludziom brakuje tu przede wszystkim pieniędzy - mówi ks. Andrzej.

O skutkach swojej pracy misyjnej mówi ze spokojem. Ma świadomość, że zaniedbania są tu tak wielkie, że nieprędko uda się nawrócić Syberię i Rosję. - Wiem, że rozpoczęte przez nas dzieło zakończą już inni. Bez tej świadomości praca tutaj nie byłaby możliwa. Tu trzeba się wyzbyć ambicji, że wszystko zrobi się samemu - mówi ks. Andrzej.

NTO 01.07.2001 Autor; Krzysztof Ogiolda

Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na nasze ustawienia prywatności i rozumiesz, że używamy plików cookies. Niektóre pliki cookie mogły już zostać ustawione.
Kliknij przycisk `Akceptuję`, aby ukryć ten pasek. Jeśli będziesz nadal korzystać z witryny bez podjęcia żadnych działań, założymy, że i tak zgadzasz się z naszą polityką prywatności. Przeczytaj informacje o używanych przez nas Cookies
rm lumen trwam plus nasz dziennik gosc niedzielny